Po „Czarodziejską górę” chciałam sięgnąć od dawna, ale jakoś nie mogłam się zdecydować; trochę się obawiałam, że jej nie zrozumiem, że mnie szybko znudzi i że po kilku dniach czytania ją zwyczajnie odłożę z powrotem na półkę. Nadszedł jednak ten moment, w którym „podjęłam wyzwanie” i zaczęłam lekturę. Dość długo to trwało, zanim dobrnęłam do ostatniej kartki, ale się udało. I bardzo się z tego cieszę.
Pierwszy tom spodobał mi się od samego początku – oto dwudziestokilkuletni Niemiec z mieszczańskiej rodziny Hans Castorp przybywa do sanatorium Berghof w Davos, by odwiedzić przebywającego tu od kilku miesięcy kuzyna. Planowane trzytygodniowy urlop zamienia się jednak w kilkuletni pobyt. Prawie od razu po przybyciu Hans zaczyna czuć się dziwnie, początkowo uważa, że to z powodu problemów z aklimatyzacją, że trudno mu się przyzwyczaić do wysokogórskiego powietrza oraz do zwyczajów w sanatorium. Jednak już po paru dniach Hans powoli zaczyna przejmować sanatoryjny sposób myślenia i postrzegania rzeczywistości, coraz bardziej odległe mu się wydaje to, co „tam na dole”. Dlatego gdy lekarz stwierdza u niego zmiany w płucach, Hans jest nawet dość zadowolony – może przedłużyć swój pobyt w Berghofie, gdzie wiele rzeczy i osób zdążyło go już zafascynować. Trudno się nie zgodzić z tym, że pozornie w „Czarodziejskiej górze” prawie nic się nie dzieje. Myślę, że opis akcji tej dwutomowej powieści można by było zamknąć raptem w kilku zdaniach. Jednak to nie przygody Hansa, lecz jego wewnętrzne przemiany są tu głównym tematem. Czas w sanatorium mija mu przede wszystkim na długich dyskusjach, które nie pozostają bez wpływu na jego osobowość. Początkowo jedynym jego interlokutorem jest humanista włoskiego pochodzenia – Settembrinim, z czasem dołącza druga postać – jezuita „w stanie spoczynku” Naphta. Ich rozmowy to prawdziwe dysputy filozoficzne, w których ścierają się skrajnie różne poglądy, będące odzwierciedleniem różnych nurtów myślowych, obecnych w burzliwym świecie początku XX wieku. Przyznam, że momentami ciężko mi było przez nie przebrnąć. Szczególnie początek drugiego tomu, w którym nie było już żadnej innej akcji poza spacerami i rozmowami, bardzo mnie zmęczył. Ale dzięki temu poczułam też dokładnie, że czas biegnie w sanatorium w Berghofie w innym tempie.