czwartek, 29 września 2011

"Czarodziejska góra" Thomas Mann

Po „Czarodziejską górę” chciałam sięgnąć od dawna, ale jakoś nie mogłam się zdecydować; trochę się obawiałam, że jej nie zrozumiem, że mnie szybko znudzi i że po kilku dniach czytania ją zwyczajnie odłożę z powrotem na półkę. Nadszedł jednak ten moment, w którym „podjęłam wyzwanie” i zaczęłam lekturę. Dość długo to trwało, zanim dobrnęłam do ostatniej kartki, ale się udało. I bardzo się z tego cieszę.

Pierwszy tom spodobał mi się od samego początku – oto dwudziestokilkuletni Niemiec z mieszczańskiej rodziny Hans Castorp przybywa do sanatorium Berghof w Davos, by odwiedzić przebywającego tu od kilku miesięcy kuzyna. Planowane trzytygodniowy urlop zamienia się jednak w kilkuletni pobyt. Prawie od razu po przybyciu Hans zaczyna czuć się dziwnie, początkowo uważa, że to z powodu problemów z aklimatyzacją, że trudno mu się przyzwyczaić do wysokogórskiego powietrza oraz do zwyczajów w sanatorium. Jednak już po paru dniach Hans powoli zaczyna przejmować sanatoryjny sposób myślenia i postrzegania rzeczywistości, coraz bardziej odległe mu się wydaje to, co „tam na dole”. Dlatego gdy lekarz stwierdza u niego zmiany w płucach, Hans jest nawet dość zadowolony – może przedłużyć swój pobyt w Berghofie, gdzie wiele rzeczy i osób zdążyło go już zafascynować. Trudno się nie zgodzić z tym, że pozornie w „Czarodziejskiej górze” prawie nic się nie dzieje. Myślę, że opis akcji tej dwutomowej powieści można by było zamknąć raptem w kilku zdaniach. Jednak to nie przygody Hansa, lecz jego wewnętrzne przemiany są tu głównym tematem. Czas w sanatorium mija mu przede wszystkim na długich dyskusjach, które nie pozostają bez wpływu na jego osobowość. Początkowo jedynym jego interlokutorem jest humanista włoskiego pochodzenia – Settembrinim, z czasem dołącza druga postać – jezuita „w stanie spoczynku” Naphta. Ich rozmowy to prawdziwe dysputy filozoficzne, w których ścierają się skrajnie różne poglądy, będące odzwierciedleniem różnych nurtów myślowych, obecnych w burzliwym świecie początku XX wieku. Przyznam, że momentami ciężko mi było przez nie przebrnąć. Szczególnie początek drugiego tomu, w którym nie było już żadnej innej akcji poza spacerami i rozmowami, bardzo mnie zmęczył. Ale dzięki temu poczułam też dokładnie, że czas biegnie w sanatorium w Berghofie w innym tempie.

4 komentarze:

guciamal pisze...

Ja chyba mam dokładnie takie same obawy - niezrozumienia, znużenia, zniechęcenia. Może kiedyś przełamię swoje obawy, tak jak ty je przełamałaś. Ale to chyba jeszcze nie ten moment. Chociaż ta wymiana zdań, te dysputy mogą być interesujące, ale jak sama piszesz, były też męczące (początek drugiego tomu).

Iza pisze...

Ok, a ta Czarodziejska Góra to metafora czego? No bo o coś musi w tej książce chodzić;).

Karolina pisze...

No niewątpliwie chodzi - o studium choroby, o swoistą walkę o głównego bohatera (walkę słowną toczoną pomiędzy poglądami reprezentowanymi przez Settembriniego i Napthę), o rozumienie pojęcia czasu i jego przemijania. Ale sama Czarodziejska Góra to dla mnie nie metafora, lecz po prostu określenie miejsca, w którym to wszystko się dzieje.

Iza pisze...

zapewne pora samemu się przekonać:).

Prześlij komentarz